Ostatnio nawiedza mnie lęk nieistnienia i ten cały niepokój związany z nieżyciem. Pracuję dość dużo, sypiam różnie, jem raz bardzo zdrowo, raz beznadziejnie. Czasem mi coś zakołacze, czasem złapie mnie zmęczenie, czasem ukłuje coś w plecach. Czuję się dojrzały na ból świata i przemijanie.
Nastawiam budzik na 7. rano. Wstaję. Jestem taki na czczo. Taki lekki. Wsuwam się do auta w półśnie i jadę oddać płyn znacznie droższy niż paliwo. Krew. Kolejka mija szybko. Wchodzę do gabinetu, panie rozbawiają mnie, ja rozbawiam panie. Mówię, że czuję, że umieram i proszę o to, by zbadano mnie kompletnie, w całości, nie pominięto ani jednego limfocytu. Poza pakietem standardowym wybieram 5 dodatkowych, w tym wszystkie związane z markerami nowotworowymi. Płacę cenę kilkunastu obiadów i idę na fotel.
Na fotelu ciało, na ciele głowa, w głowie myśli: że od dzisiaj tylko i wyłącznie zdrowa żywność, że mięso tylko okazjonalnie.
Po badaniu jem zdrowe śniadanie, kupuję świeżo wyciskany sok. Wieczorem odbieram wyniki. Są bardzo dobre.
W związku z czym w kuchni działanie mikrofali ociepla dwie frankfurterki.
Przy kolejnym badaniu, znów będę fit.