Dziś dziennik niestety z „małym” (ponad 4 godzinnym) opóźnieniem. Cały ten niedoczas spowodowany jest przez pracę, której poświęciłem cały dzień. Jednak to nie praca miała wpływ na przebieg całego dzisiejszego dnia, a poranek i moment w którym stwierdziłem, że do pracy wybiorę się komunikacją miejską.
Było to doświadczenie niezwykle odżywcze. Lubię sobie to i owo podejrzeć, podpatrzeć, podsłuchać. Nietrudno się domyślić, że poranna przejażdżka odbywała się w stylu „sardynkowym”, więc byłem ze swoim nastawieniem do życia, gdzieś pomiędzy wścieklizną, a schizofrenią. Wtopiłem się więc w tłum, tłum mnie pochłonął, byłem tłumem i słuchałem: o egzaminach z medycyny, o wczorajszej imprezie, o kłopotach finansowych, o problemach z dzieckiem, o nowej wersji jakiejś appki, o tym co, kto komu na Facebooku, o polityce, o Polsce.
Patrzyłem: na młode dziewczyny pełne energii i nieskrywanej jędrności, na chłopaków prężących muskuły przed koleżankami za każdym razem, kiedy tramwaj przechylał się podczas skrętu; na kobiety (około trzydziestki) ociekające korporacyjnym sznytem i seksapilem (pewnie singielki); na starsze osoby wracające ze szpitala, siedzące w zadumie przy oknach.
Kierowca był skupiony na drodze, ja byłem skupiony na ludziach, a konstrukcja tramwaju pewnie i by pękła od nawarstwienia problemów i myśli, gdyby te miały jakąkolwiek wagę na tym świecie. Nie mają. Na ostatnim przystanku trzeba po prostu wysiąść i wszystko puścić w niepamięć.