Straż Pożarna apeluje o nie wychodzenie z domów. Orkan Ksawery dmucha sobie nad Wrocławiem przewracając śmietniki i drzewa. Pierdoła jedna! My się wydmuchać, przepraszam, wydymać nie damy. Plan jest, więc do miasta iść musim. Muszkieterowie pieprzeni, co to im się zachciało utopić w wódce co popadnie. Wszystko oprócz smutków. Smutków dzisiaj nie mamy. Na smutki przyjdzie czas w niedzielę. Po rosole.
W większości na takie eskapady szkoda mi czasu, bo trzeba dojechać, bo noc sobie tylko psuję, a rano, to nic tylko umierać. Chociaż bardziej niż umierać, to nic. Wszechobecne nic, ale zewsząd to cały czas coś. Zwłaszcza, kiedy telefon zostawię w opcji – tak, możesz do mnie dzwonić. Idiota. Halo. Dzień dobry. Naprawdę? Nie pamiętam.
Zwiało nas i zawiało nas, tak, że ledwo na nogach doszliśmy. Ksawery całą noc pustoszył Wrocław, my z Ksawerym pustoszyliśmy siebie i bary. Jeden z nas (nie ja) robił zdjęcia, więc dziś sobie odtwarzam przedwczoraj.
Noc. Potop. Potop dla wątroby. Zabrałbym wszystkie zwięrzęta. Zwierzęta jednak wyszły ze mną do miasta. Ta łajba po środku morza alkoholu, to rozsądek. Ostatni przyczółek tego, co łączy mnie ze światem żywych, to znaczy trzeźwych osób.
I mimo, że wiatr dalej dmie w porywach najmocniejszych do 120km/h, wracając do domu w ogóle tego nie czuję.
Jestem Ksawerym, w głowie mam orkan.