Gdybym pilotował samoloty na trasach atlantyckich, byłbym dowcipnym pilotem. Dla przykładu powiadamiałbym pasażerów o tym, że mamy wyciek paliwa i musimy wodować; jeśli wykonywałbym nawrót, robiłbym to tak, żeby przeciążenie było przeżyciem nie tyle intensywnym, co dramatycznym i stresującym. Albo sprawiałbym, by w środku lotu wypadały ze schowków maski. Panika. Śmierć w oczach. Koniec.
Ale po co to wszystko? W sytuacjach kryzysowych, wszystkie dotychczasowe problemy stają się błahostką, jesteśmy TU I TERAZ i jedyne o czym marzymy to przeżycie.
Ludzie co jakiś czas powinny doznawać szoku. Takiego, który postawi ich do pionu, który spowoduje, że pomyślą i zaczną dbać o to, co jest tak naprawdę najważniejsze, a o czym zapominają w tym całym pędzie dnia codziennego. Życie. Nie praca, nie durne problemy, nie kredyt w banku, nie rozwody. Życie. Doceniajmy je zanim się skończy. Inaczej będę musiał zrobić licencję pilota, w najgorszym wypadku zostanę zwariowanym uberowcem/taksówkarzem, gdzie będę jechał „na czołówkę”. :)
Wiem, całość brzmi super trywialnie. Zagrożenie życia = priorytet istnienia wzrasta. Następuje samoistna kalibracja. Oczyszczenie. I co z tego, że potem wracamy do starych zwyczajów. Tych kilka groźnych chwil wystarczy byśmy wrócili do pionu i zastanowili się gdzie, po co i jak jesteśmy.