Dzisiaj dzień próby. Magdalena już od dwóch godzin poza domem. A ja w domu sam. Sam z Niną. Ona śpi. Ja pracuję. Maile piszą się gładko jak listy miłosne, gdy nagle z pokoju dobiega stęknięcie. Stęknięcie przeradza się w delikatny krzyk, który po 43 sekundach przeistacza się w regularny płacz. To dopiero początek.
Czekamy na ryk. Mówiąc „my” mam na myśli siebie i Elvisa, który przygotowany do tego co nastąpi, chowa się pod biurkiem. Pod biurkiem oczywiście nie ma już miejsca, więc schować się z Elvisem nie mogę. Wiem, że gdy tylko wejdę do pokoju i te małe oczy mnie wyłapią, sprawa będzie już bardzo poważna. Będzie przerąbane.
Wchodzę do pokoju.
Rzeczywistość staje się niema, wszechświat milczy, słychać jedynie Ninę.
Krzyk plądruje umysł do tego stopnia, że trudno jest skupić się na czymkolwiek. Smoczek, pokarm, pielucha, śpiewanie, rozmowa, głupie miny, kołysanie, skakanie na piłce, suszarka, wędrowanie, dożkoterapia, testowanie ułożenia – wchodzi cała paleta trików. I nagle cisza. Sen ponownie przychodzi do córki. W domu jakby bardziej kolorowo. Świat odzyskuje równowagę. Z dworu znów dobiega śpiewa ptaków. Wracam do pracy, przeciągam się w fotelu, biorę łyk kawy, by zaraz poczuć się zaskoczony jak Amerykanie w 1941 podczas ataku Japończyków na Pearl Harbor. Boję się wejść do pokoju. Potwór się obudził i krwi żąda! Niosę dar w postaci butelki z mlekiem. Żłopie, pije, pasie się, ucztuje. Jestem Jackiem Nicholsonem z „Lotu nad kukułczym gniazdem” Miloša Formana. Nicholsonem z tej ostatniej sceny.
Chwilowo celebrujemy ciszę. Ja, Elvis, Nina i sąsiedzi.
PS Kto nie oglądał „Lotu nad kukułczym gniazdem” niech lepiej nadrobi zaległości.
PS 2 Magda! Jeśli to czytasz, wracaj już!