057 - Historia o porannym lodzie - Paweł Bielecki

057 – Historia o porannym lodzie

3 lutego 2017

Ostatnie tygodnie w pracy to istne szaleństwo. Nowe wyzwanie, nowy zespół, śmieciowe jedzenie, choć czasem wypadało się na sushi, sen, który stał się dla nas bardziej definicją niż codziennie wykonywaną czynnością. Nerwy, śmiech, nienawiść, radość. Przerobiliśmy wszystko. Mam nadzieję, że tych twarzy nie zobaczę minimum do wtorku.

Noc z czwartku na piątek. Kończymy pracę nad ranem, na dworze świt, w naszych umysłach zmierzch. Totalny. Ostateczny. Każdy z nas marzy o łóżku, tylko Marcin stwierdza, że idzie na kawę, bo spać już się kompletnie nie opłaca. Ja wyobrażam sobie sen, choćby miał trwać tylko dwie godziny.

Wsiadamy z Tomkiem do auta, nagrywamy parę stories na instagram i ruszamy, i gadka już taka ostateczna, że każde zdanie to śmiech albo milczenie. Funkcjonowanie ograniczamy do skanowania rzeczywistości. A tu same ciekawości i niesłychane zwroty akcji. Gdzie nie popatrzymy, tam ludzie na kolanach, na plecach, na twarzach. Jest ślisko. Jest bardzo ślisko. Zima zaskoczyła użytkowników chodników niezależnie od wieku. Upada prawie każdy i prawie każdy chodem pingwinim zamiast ludzkim udaje się do swojego punktu B. Zatrzymuję auto, żegnam się z Tomkiem, który wysiadając jest o krok od pięknego piruetu jednak udaje mu się utrzymać dostojnie równowagę.

A ja? Zmierzam ku łóżku swojemu, ku pościeli pachnącej, ku ciału kobiecemu, ku merdającemu ogonowi psa, który zapewne mnie przywita. Najpierw jednak mierzę się z górką prowadzącą do garażu, z której po prostu się ześlizguję. W tym powolnym sunięciu ku zagładzie, zdążam wyrecytować wszystkie najpiękniejsze polskie przekleństwa, wciskam jak opętany pilot otwierający bramę, ta na złość otwiera się ospale, a ja coraz bliżej i bliżej. Stawia mnie bokiem i już czuję te wszystkie zarysowania na boku mojego auta. Całe szczęście, udaje mi się jakoś przesmyknąć do garażu bez żadnych otarć. Parkuję i idę do domu. Jest 6:50.

Postanawiam, że jeszcze wyjdę na poranny spacer z psem i tu popełniam największy błąd. Okazuje się, że świat na zewnątrz, to jedno wielkie lodowisko. Przypominam sobie te wszystkie postaci, które widziałem podnoszące się z ziemi po upadku. Przyznaję, parę razy się nieźle uśmiałem, kiedy ktoś zaliczył spektakularną glebę biegnąc do tramwaju. Jak mówią – „karma wraca”. Udaje mi się ani razu nie upaść, ale spacer wydłuża się z 20 do 40 minut.

A ja? Zmierzam ku łóżku swojemu, ku pościeli pachnącej, ku ciału kobiecemu, wraz z ogonem merdającym, który ze mną w tej śliskiej niedoli czas spędził. Jest godzina 7:40 i mówię światu dobranoc. Choćby na dwie godziny.