043 - szafa z Ikea pozbawia mnie godności - Paweł Bielecki

043 – szafa z Ikea pozbawia mnie godności

20 stycznia 2017

Wiadomo, nadchodzą pewne zmiany w moim życiu. Nic strasznego, normalne ludzkie rzeczy. Dziecko to przecież nie horror (?), istnieją gorsze rzeczy, które mogą się wydarzyć np. wypadek, rak jelita albo informacja, że dziecko jest chińczykiem lub że nadchodzi III wojna światowa. Aha, wiesz, że w ostatnim zdaniu żartowałem, prawda? Nie będzie żadnej wojny!

Ze zmianami przychodzą jednak inne zmiany, niejako wymuszone przez zmiany, które nadchodzą (to ma sens?). Nagle okazuje się, że mieszkanie wymaga domeblowania – istnieje takie słowo? Oprócz łóżka, biurka i stojaków na ubrania (takie dwa pałąki, do których przyczepiona jest rura, na której wisi odzież) pojawia się nowa potrzeba. Szafa!

Nie jestem typem gościa, który bierze w weekend śrubokręt do ręki i zastanawia się, jak usprawnić swój żywot w domu. Nie jestem też typem gościa, który schodzi nocami do piwnicy, bierze hebel (czy inne odpowiednie narzędzie) i struga meble, popijając trud pracy Warką Strong, by potem dumnie prezentować przed gośćmi swoje dzieła – „patrz, jaki kurwa mebel jebłem. W trzy tygodnie skurwysyna stawiałem. Zobacz jaka grubość. Takiej jakości nie da Ci sklejka z Ikei, Ty nowobogacki prostaku zakochany w holenderskim designie”.

Dla przypomnienia. W tym dialogu jestem gościem, który kupił szafę z Ikei, ma normalne ręce faceta z XXI wieku, który mieszka w większym mieście i nie liczy swojej męskości na podstawie ilości odcisków i drzazg w dłoniach. W skrócie heteroseksualna ciota. (nie śmiej się, już dawno zgubiliśmy archetyp totalnej męskości).

Wracając do szafy.

Oczywiście zakup biorę „na klatę”! Pozwalam sobie nawet na fanaberię i szafę projektuję według własnych upodobań. Dodaję nawet specjalną szufladę na wszystkie moje cztery pary okularów! No, bogactwo jednym słowem. Umawiam datę dostawy i wychodzę spełniony ze sklepu, po którym tylko wariat nie chodzi z mapą. Oczywiście obowiązkowy przystanek na klopsiki. Wybór mebli drenuje przecież żołądek.

Dostawa. Meble przywozi sympatyczny Białorusin lub Ukrainiec, który budową ciała przypomina Pudziana. Pokazuję, gdzie ma zostawić zamówienie, wypełniam papiery przewozowe i już mogę cieszyć się nowością w domu: magazynem w salonie. Podniecenie sięga zenitu dlatego po trzech dniach zabieram się za składanie szafy w całość. Robiłem to z Lego, zrobię to z tym drewnianym, dwu i półmetrowym potworem pachnącym świeżo ściętym drzewem. Zakładam optymistycznie, że zajmie mi to godzinę.

Otwieram kolejne opakowania i dostaję coraz większej depresji. Kiedy dochodzę do gwoździków, wkrętaków itd. chcę już płakać. Instrukcja – patrzę, dopasowuję. Mam już w głowie pomysł na powieść, jej tytuł „Próby”. Będę Montaignem meblowania. Pierwsza (próba) zawsze jest najgorsza. Szkoda, że dowiaduję się o tym dopiero wtedy, kiedy dochodzę do drugiego najważniejszego elementu. Okazuje się, że ten pierwszy kompletnie nie spełnia wymagań twórców instrukcji, więc muszę jeszcze raz wszystko zrobić od nowa. Kiedy szafa już stoi, półki są przymocowane, wychodzą na jaw pewne niedoskonałości. Tył w jednej połówce przybijam dobrze, w drugiej robię to na odwrót. „To tylko dodaje szafie charakteru, ten element zaskoczenia, braku perfekcji, to wyjście poza ramy instrukcji. Bałagan na biurku i źle dopasowane elementy w konstrukcji mebli z Ikei – to świadczy o artystycznej duszy” – bronię przed Magdą ostatnie resztki godności.

Szafa stoi od około tygodnia. Tak samo, jak drzwi, które w przeciwieństwie do szafy leżą jeszcze w salonie czekające na odpakowanie i zamontowanie. To jeszcze nie jest ten moment – cicho szepcę do siebie przeskakując prywatny, salonowy poligon, który przemierzam w drodze do kuchni.