Zawiodłem Cię, córko. - Paweł Bielecki

Zawiodłem Cię, córko.

Zapiski 9 września 2018

Zawiodłem Cię, córko. Przez pierwszy rok od chwili, gdy przyszłaś na świat, byłem tylko cieniem, który widziałaś w domu. Zarówno Ty, jak i Twoja matka potrzebowałyście wsparcia, którego nie mogłem Wam dać. Sam czułem się jakiegokolwiek „podparcia” pozbawiony.

Bycie fajnym, zaangażowanym ojcem jest – no nie oszukujmy się – modne. Przeglądając media społecznościowe natrafiałem i natrafiam na wpisy tych fajnych, obecnych ojców, zapatrzonych bezgranicznie w swoje dzieci. Zazdrościłem.

Zazdrościłem im, bo ja taki nie byłem. Nie nazywałem dziecka „fasolką”, „słoneczkiem”, „szczęściem mojego życia”, „#jestemBoJesteś (dalej uważam, że to najdurniejszy hashtag na świecie), nie płakałem, kiedy się urodziło, nie odbierało mi mowy, kiedy widziałem miłość matki do najważniejszej istoty w jej życiu, nie potrafiłem się do dziecka odezwać (no chyba, że zostawałem z nim sam). W skrócie: zero emocji.

Jeszcze zanim Nina przyszła na świat, miałem małą wizję tego, jakim będę tatą. Może inaczej. Jakim to ja nie będę tatą, bo kto, jak nie ja! Na początku? Byłem beznadziejny. Przyjście na świat nowej osoby istotnie wpłynęło na moje życie. Odpuściłem mnóstwo spraw, opuściłem TO miejsce, które przecież tak uwielbiałem. Trudno było mi się zebrać do czegokolwiek, kiedy sinusoida nastrojów przechodziła ludzkie pojęcie. Wyjeżdżałem z domu albo wkurwiony, albo szczęśliwy. Przyjeżdżałem albo wkurwiony, albo szczęśliwy. I tak naprzemian.

Pierwszy rok był zły. Szukałem w tym wszystkim miejsca dla siebie i nie mogłem go odnaleźć. Chciałem pomóc, wesprzeć co jakiś czas gasnącą Magdę, ale albo zabierała mnie praca, albo sam byłem wycieńczony krótkim snem, spotkaniami biznesowymi i brakiem czasu na wszystko. Nie dawałem rady. Przyznaję. Czułem się jak przeszkoda w biegu życia. Czułem się fatalnie na tyle mocno, że zastanawiałem się poważnie – nie mogąc uwierzytelnić potrzeby mojego istnienia – nad sensem swojego życia.

Ze wszystkich stron słyszałem: „Twój świat się zmieni na lepsze”; „przyjście na świat dziecka to metafizyczne, mistyczne przeżycie”. Owszem, świat się zmienił – stał się cięższy i gęstszy, a szarpnięcia wynoszącego umysł i emocję poza to, co ziemskie, nie poczułem.

Mówi się, że ojcowska miłość musi dojrzeć, że dziecko musi stać się „logiczne” dla taty, komunikatywne, bardziej realne, a nie ma być tylko obiektem, który wymaga nieustannej atencji, karmienia i wszystkiego, by przeżyć.

Obserwowałem z niemałym zachwytem mojego przyjaciela Szymona, ojca trójki wspaniałych dzieci, jak bardzo jest im oddany, jak stawia je ponad siebie, ponad całe swoje życie, ponad wszystko. Rozumiałem tę bezgraniczną miłość, nie miałem problemu by ją opisać i wytłumaczyć, ale nie mogłem przekuć tego na siebie. Czułem się wybrakowany, inny, wypruty z podstawowego uczucia, które przecież powinno było pojawić się, zapalić się od samego początku i płonąć już do końca. Nic się nawet nie tliło.

Aż do niedawna. Do chwili jednego niespodziewanego pierdolnięcia, które ustawiło całą relację między mną a córką. Chlusnęło we mnie tsunami emocji tak mocno, że do końca życia nie zapomnę tej chwili i oczu dziecka mówiących: „tato, ogarnij się, ja tu kurka jestem i Cię potrzebuję, jeśli Ty dojrzewałeś do mnie, to ja na pewno już dojrzałam do Ciebie (i zabierz mnie od mamy, bo będę rozpuszczona, a tego nigdy przecież nie chciałeś)”.

Kiedy teraz zostaję z Niną sam, nie boję się, bo wiem, że dzieje się coś dobrego. Nasza relacja jest coraz lepsza i jak się okazuje bardzo rzadko przychodzi nam się nudzić, a słowo „marudzenie” jest dla nas niezrozumiałe na tyle, że definicji tej zbitki znaków musimy szukać w słownikach. Nie wiem, jak długo utrzyma się ten stan, ale pękam z dumy, kiedy widzę błysk w oku tego małego szkraba, gdy i ja, i ona wiemy, że pozwalamy sobie na dużo więcej względem odkrywania świata (dobrze, że mama nie patrzy).

I czuję się ważny, czuję się potrzebny, bo wiem, że tylko ze mną świat obserwujmy siedząc na drzewie, ryzykujemy podrapanie przez nieznanego kota, patrzymy na świat zza kierownicy samochodu, czy po raz milionowy robimy jakąś rzecz tak, jakby się robiło ją pierwszy raz (np. otwieranie i zamykanie drzwi na placu zabaw przez kolejnych 45 minut).

I więcej teraz „tata” niż „mama”, i świat zachodzi w głowę, co też się zadziało. My wiemy, córko.

Wiesz, chciałbym być Twoim miłym, ciepłym wspomnieniem, do którego będziesz mogła zawsze wrócić; chciałbym, byś pamiętała o tym, jak uczyłem Cię drzew, pokazywałem, że je również można przytulić, jak z pasją oddawaliśmy się obserwowaniu motocykli (ciekawe, czy Ci to zostanie?), jak patykiem po ziemi rysowaliśmy przeróżne kształty i spodobało Ci się to tak bardzo, że nie chciałaś nigdzie iść, a tym bardziej odłożyć patyk, mimo że na dworze było już czarno od nocy. Mam nadzieję, że będziemy wspominać te wszystkie momenty, podczas których mama krzyczała z przerażeniem „Paweł, przesadzasz”, a my chcieliśmy się tylko jeszcze bardziej pośmiać i zobaczyć na swoich twarzach ten szczery, jedyny i niepowtarzalny uśmiech, który tylko MY jesteśmy w stanie zrozumieć. Jestem tu dla Ciebie i nawet jeśli kiedyś przeczytasz ten jeden wielki banał i wywód, przeżywając tym samym obciach życia – to nic. Chciałbym, żebyś wiedziała, że zawsze będę stał za Tobą – choćby nie wiadomo co; że będę starał się zrozumieć, nawet jeśli rozumieć nie będę na początku potrafił, że zawsze będę cierpliwy – w zabawie i smutku i że ZAWSZE Cię wysłucham do końca, bo ważne jest to, jak Ty widzisz świat, a nie to, jak ja chciałbym, żebyś go widziała i odkrywała.

I zrobię dla Ciebie wszystko. Bo Cię kocham.