Rozebrał dziewczynę nad rzeką Kaczawą - Paweł Bielecki

Rozebrał dziewczynę nad rzeką Kaczawą

Przestrzeń wydziedziczona 27 listopada 2017

Kiedyś nad rzeką Kaczawą rozebrał dziewczynę. Dźwięk traktora i jaskółek, a w powietrzu 27 stopni Celsjusza i on ją rozbierał.

Wszystkie drogi prowadziły do jej wilgotnego łona. Do Rzymu. Do celu podróży. Zastanawiał się po latach, czy to ona sterowała nim, czy miał on jeszcze władzę w czymkolwiek, czy była to tylko żądza i podniecenie? Czy uległa, bo chciała? A może uległa, bo z sytuacji nie było już wyjścia – no i szkoda było marnować tych rumieńców na twarzy.

Rzucili się sobie na pożarcie. Szybko, pobieżnie, lubieżnie, czasem zbyt lekko, tak że trzeba było wzdychać do mocniejszej pieszczoty, czasem zbyt mocno, tak że trzeba być wzdychać z bólu. Jak u tatuażysty, wtatuowywali w siebie swoje podniecenie i rozkosze małej igły.

W ten dzień miał na sobie dobrą koszulę, taką, którą jak się ubrudzi, to już zły humor i wkurwienie, bo droga była, na te lepsze okazje, a grosz się wtedy liczyło skrzętnie. Koszula leżała w ziemi, pył na niej, kamyki w niej. Niech leży – myślał. Leżała. Ona i koszula. Potem żałował, że pobrudzona, koszula w sensie, ale przecież przestawić jej nie szło. No bo jak? Wyjść z nurtu, z którego już wydostać się nie sposób, by złożyć ładnie swój ubiór ulubiony? Tego się nie robi!

Miała na sobie… co właściwie? Niech pomyślę, bo dawno, a w głowie śmietnik od tego czasu. Miała na sobie….wszystko, co by mieć mogła, stanowiło przeszkodę do jej ciała. Pamiętał kolor jej majtek. Szare bokserki T. Hilfigera z czerwonym paskiem w górnej części. Pewnie miała je jeszcze na sobie parę razy, nim się zużyły kompletnie. Niejedno w końcu przeszły. Kiedy miała je na sobie, wracał zawsze pamięcią do tego letniego popołudnia i brał ją tak, jak nad Kaczawą. Majciany związek przyczynowo-skutkowy. Śmieszne to, co człowieka napędza. Pies tak piłką się nie podniecał, jak on na jej widok, mówili.

Dźwięk traktora i jaskółek, a w powietrzu 27 stopni Celsjusza i on ją rozbierał. Patrzyli na siebie w naturze siedząc i naturą świecąc. W naturalnym świetle. Naturalnie, że byli zachwyceni. Zwłaszcza on. Latały mu oczu jak ćpunowi, a przecież nic nie ćpał. Czuć było latem, pszenicą, lasem i jej perfumami, a później ich potem, słodkim, bo zmieszanym z tą całą okolicznością. Człowiek szczęśliwy pachnie ładnie, więc pachnieli. Sobą.

Całą ją brał w tej trawie. Usta, szyja, piersi, uda, łydki – obrócił ją na brzuch – więc i plecy, i uda znowu, i ramiona, i wzdłuż kręgosłupa, i łopatki. Potem wrócił do jej głowy – po rozum, po opamiętanie. „Nie” już nie było słowem, którego mogła użyć. Tylko „tak” z potrojoną siłą, a on jakby zakłopotany tą pewnością zatrzymał się na moment i rozpłynął się w niej. I znów do jej ust przywarł, a ona do jego i jak te ślimaki w tej trawie, jak dżdżownice po deszczu się wili wokół siebie – bezrozumnie, bo po co rozum, kiedy już myśleć o niczym innym nie przystoi tylko o sobie. W całej swej rozciągłości, do końca, uciekł od siebie do niej. Świat milczał.

Jedli siebie jak ciepłe pieczywo i zbierali z ziemi okruszki, a z okruszków wciąż nowe i nowe, a apetyt niezaspokojony, więc uczta trwała do wieczora, aż cień ich opuścił. Z zacięciem godnym nagrody, dalej walcowali trawę, swój krater w ziemi konsekwentnie ubijając. Koszula jego już całkiem upierdolona ziemią była, a jej majtki na gałązce jak na proporcu jakimś majtały mu przed oczami. Wraz z nimi ściągnął na siebie wielkie niebezpieczeństwo. Miłość.