Już kwiecień, a dalej jakby przedwiośnie, astronomicznie to już nawet zawiośnie. Całe miasto pachnie ni to wiosną, ni smogiem, ni zimą. Wszystkim pachnie. Nie można więc zdecydować się co do pogody humoru. Czy ma być mroźno, czy radośnie, czy rozkwitnąć już można trzydziesty raz i odetchnąć pełną piersią. Nie wiadomo.
W domach odkurzane są ubrania bardziej zwiewne. Czekają w blokach startowych na tych kilkanaście stopni na plusie. Ciała w tę zwiewność i lekkość materiału wpływają, i puszczają oczko zalotnie ukazując to i owo, tak że skóra wdycha nie tyle pierwsze promienie, co spojrzenia. Ach, kobiety. Pierwsze motyle tej wiosny to te w brzuchu.
Padał deszcz. Wczoraj. Dzisiaj już sucho, ale powietrze wciąż wilgotne, a może to wilgoć jej ust zwilża mi rzeczywistość?
Pojechaliśmy za miasto szukać wiosny i niewypowiedzianych słów. Oblałem się kawą, bo wziąłem złą zakrętkę do kubka. Los pechowca dotyka każdego. Czasami jest to nieszczęśliwy wypadek, czasami wojna domowa, a czasami źle dobrana zakrętka do kubka. Oczywiście małe to ma znaczenie dla prawdziwych problemów, jednak w chwili, gdy na mojej ręce czuję ciepło kawy, jest to problem pierwszorzędny. „Idźmy dalej, to wyleje się do połowy i już wylewać się nie będzie” mówię. I idziemy. I wylewa się z kubka kawa, a ze mnie wylewa się złość. Zawstydza mnie trochę to moje nieprzystosowanie.
Na ławce nasłuchujemy odgłosów ciemności. Co z tego, że jest 15 i świeci słońce. Oboje wiemy, że licho nie śpi i czyha. Nie wiem, czy lepiej jak do siebie mówimy, czy lepiej jak milczymy. Nawet milcząc do niej mówię. Wtedy oczywiście bardziej zuchwale. Odpowiadam sobie nawet jej głosem w głowie, bo znam ją przecież, a przynajmniej chcę tak myśleć. Jak głupi radość wypluwam na zewnątrz, bo żartem sypnąłem w tym wewnętrznym dialogu swoim z nią. Widzi, ale nie pyta, patrzy tylko, może wie, o czym mówiłem, może się domyśla – jakby nie było cały czas rozmawiamy, a może tylko widzi idiotę z kubkiem kawy do połowy pełnym.
Nie dało się schować, o udawaniu też mowy nie było. Wzrok ją zdradzał i chód, a może chód to tylko ja już dodałem, bo skupiłem się na tej kołysce z bioder. Już słońce zachodziło, kiedy wracaliśmy, a ja wlokąc się z tyłu na horyzoncie miałem tylko jej plecy, właściwie to nogi, właściwie to pupę i całą tę konstrukcję, za którą od milionów lat miliony mężczyzn wszczynają wojny. Patrzyłem na nią, jakbym nie istniał, ale istniałem, zimno się robiło, co moje istnienie potęgowało nieznośnie.
Nie znaleźliśmy wiosny, za to powiedziałem jej wszystko, co chciałem. Co z tego, że milcząc.