Przed Twoim przyjazdem wysprzątałem pokój. Ten, w którym spędzasz najwięcej czasu. Ten z dużym łóżkiem i małym, kameralnym balkonem, z którego nigdy nie korzystaliśmy. I wiem, że wiesz, że jestem egoistą i zrobiłem to tylko dlatego, by zwiększyć swoje szanse na cokolwiek więcej niż pocałunek.
Nie widzieliśmy się już siedem dni. Od dwóch nie rozmawialiśmy. Nachodzą mnie myśli rodzaju tego „co, jeśli?”. I że wszystko źle, czarno, a potem tylko samotność, marność, obojętność do życia, aż w końcu upragniona śmierć zdają się wypełniać całe pomieszczenie, w którym przebywam. Salon. Mamy duży salon pełen depresyjnych myśli.
Dzwonię. Chcę zapytać, gdzie jesteś. Nie pytam. Nie odbierasz. Chciałem poznać trajektorię twojego lotu. Zapewne nie obliczyłbym jej, bo obliczyć takich rzeczy nie potrafię, ale chciałbym móc chociaż spróbować z tej nudy zrobić coś, czego wynik mógłby w jakiś sposób mi Cię przybliżyć. Choćby matematycznie. Czyli niemal pewnie.
Cisza. Na wszystkich częstotliwościach i kanałach. Nie oszczędzaj dla mnie, proszę, czasu. Potrzebuję Cię. W tym konkretnym momencie. Potrzebuję Cię usłyszeć.
W czwartą noc przed datą Twojego przyjazdu przesiedziałem kilka godzin na tarasie, swoją egzystencję ograniczając jedynie do dolewania sobie wina do kieliszka. Nie, nie do kieliszka, do kubka. Przecież nie mamy w domu kieliszków. Zasnąłem. Obudziłem się w środku nocy, oczywiście pijany, mając na sobie jedynie bokserki i ukąszenia pieprzonych komarów (nienawidzisz komarów). Zapaliłem papierosa i piłem dalej, bo już nic nie mogło zabrać mi godności.
Czuję się zwolniony z twierdzenia, że nie można pić w samotności; od momentu, w którym zacząłem rozmawiać ze ścianami. Lewa, Prawa, Tylna, Przednia. Zmieniają się w zależności od tego, jak patrzysz. Powiedz dzień dobry. Przywitaj się z paniami.
Cisza. Najbardziej irytuje cisza. Oddzwoń proszę, albo nie, nie oddzwaniaj. Utrzymuj mnie w tym napięciu, popraw krążenie, wykończ. Lepiej jednak oddzwoń. Zawsze mówiłaś, żebym nie powstrzymywał emocji.
Niczego o nas nie ma. Niczego o nas nie ma poza historią zapisaną na kilku serwerach umieszczonych w USA na jakiejś pustyni lub wyschniętym jeziorze. W tej chwili istniejemy gdzieś pomiędzy światami, zawieszeni w ostatnim postawionym znaku zapytania oczekującym na odpowiedź.
***
Kobieta na swoim ostatnim zdjęciu ma dwadzieścia parę lat. Niebieskie oczy. Uśmiecha się delikatnie. Nie pręży specjalnie ciała zgodnie z trendami panującymi aktualnie na Instagramie, nie wydyma idiotycznie ust jak wszystkie nowobogackie panienki z Warszawy. Pokazuje tyle ciała, ile chce, nie tyle, ile chciałby zobaczyć świat.
W tym uśmiechu…., w tym uśmiechu jest coś ujmującego, jakby chciała świadomie zaznaczyć nim swoją obecność: „taką chcę być zapamiętana”. Opis zrobiłem sam, nie ma go w komentarzu do zdjęcia, ale jestem niemal pewien, że to właśnie autorka miała na myśli. Znam ją przecież.
I znowu. Myśli rodzaju tego „co, jeśli”. I że wszystko źle, czarno, a potem tylko samotność, marność. I strach, że nie wrócisz, że coś stanie Ci na przeszkodzie, że drogę do mnie zablokuje Ci skonstruowana w piwnicy pułapka jakiegoś szaleńca walczącego w imię…..?
A gdzie jest w tym wszystkim Bóg? Czy „jest wszędzie tam, gdzie nie ma go nigdzie”?