Black Friday - najczarniejszy dzień w social media - Paweł Bielecki

Black Friday – najczarniejszy dzień w social media

Zapiski 27 listopada 2016

Czcigodni marketerzy! Szanowne algorytmy! Mimo całej Waszej niesamowitości – nienawidzę Was. Nie znacie mnie na tyle, by dopasować produkt idealnie pod moje aktualne potrzeby (słowo „aktualne” jest słowem bardzo ważnym). Co w człowieku jest najbardziej fascynujące? Zmienność! I przez tę zmienność nigdy (a przynajmniej nie w ciągu kilku najbliższych lat) nie będziecie w stanie stworzyć reklamy idealnej.

Zmieniamy przyzwyczajenia, gusta, smaki – i całe szczęście, bo to odróżnia nas choćby od maszyn. To, że raz polubiłem post, dajmy na to z herbatą, nie oznacza, że potrzebuję teraz czajnika, dzbanków, filiżanek, zaparzaczy, sitek i wszystkich tych rzeczy, które nie są mi potrzebne. Droga marko, irytujesz mnie od czwartku. Widzę Twoje reklamy do tej pory. Jest niedziela, nie „łapiesz” mnie na pewno w remarketingu, więc jestem w jakiejś bardzo ogólnej grupie celu. Szczerze Tobą gardzę. I takich przykładów, jak ty, są setki.

Czarny piątek, black friday, złote 3 dni z promocjami. To najczarniejszy dzień dla sporej rzeszy użytkowników social media, w którym zasypywani jesteśmy reklamami, z których większość nie jest w ogóle atrakcyjna. Proszę wybaczyć, ale obniżka cen produktu kosztującego 60 zł o 40% nie robi na mnie wrażenia, zwłaszcza że sklep oferujący taką promocję robi ją…co miesiąc. Elektronika? Jeśli nie oszczędzisz minimum 1000 zł, żadna oferta nie jest atrakcyjna [lepiej kupować za oceanem]. Czasami większe rabaty można uzyskać w zwykły dzień (bliżej weekendu), idąc do Media Markt i targując się z kierownikiem danego działu (a Ty myślałeś, że od czego jest slogan „nie dla idiotów”?).

Nagłówki

„Wybrane specjalnie dla Ciebie”; „Najlepsza okazja”, „Jedyna szansa”, „U nas znajdziesz wszystko” – omijam te slogany szerokim łukiem internetowej pogardy. Prostota kluczem do sukcesu, a jeśli brakuje słów, można użyć słownika.

Tablica na Facebooku potrafi frustrować. Raz w roku reklamodawcy biorą udział w festiwalu próżności, wabiąc masy swoimi cudownymi promocjami. Oferty się gubią, mieszają, targetowe eldorado – bo może ktoś kupi, bo zasięg, bo kliki.

I ja w tym siedzę pośrodku, okrakiem, dopasowując kampanie dla klientów tak, by były jak najbardziej precyzyjne, by nie irytowały. Raz w roku pozwalam sobie na branie udziału w tym szaleństwie z przykrością stwierdzając, że niewiele brandów wie, iż kluczem do sukcesu jest dialog z potencjalnymi klientami, a nie dławienie go specjalnymi ofertami w całym roku kalendarzowym i wręcz gwałt w okresie czarnego piątku. Najbardziej lojalny klient to ten, którego już mamy i możemy przygotować na wyprzedaż, bo nam ufa, bo wie czego potrzebuje, bo prawdopodobnie kupi więcej.

„Reklamy zmuszają nas do pogoni za samochodami i ciuchami. Wykonujemy prace, których nienawidzimy, aby kupić niepotrzebne nam gówno. (…) Naszą wielką depresją jest życie. Zostaliśmy wychowani w duchu telewizji, wierząc, że pewnego dnia będziemy milionerami, bogami ekranu. Ale tak się nie stanie. Powoli to sobie uświadamiamy. I jesteśmy bardzo, bardzo wkurzeni.” /Fight Club/

Przez ten jeden moment w roku możemy czuć się szczęśliwi, możemy czuć się zwycięzcami. W końcu zrobiliśmy transakcję życia. Szkoda tylko, że uczucie euforii znika po kilku tygodniach, a plazma w pokoju nie cieszy już tak bardzo, jak w momencie wciskania przycisku „Kup teraz”. Widzimy się za rok.