Chcę martwić się rzeczami, które mają znaczenie - Paweł Bielecki

Chcę martwić się rzeczami, które mają znaczenie

Zapiski 5 października 2014

Nie wiem, czy wystarczająco Ci to przedstawię, ale ostatnio miałem problem. Jaki? Z wymyśleniem tego, co tak naprawdę myślę. To bardzo złożony problem, który odkryłem dopiero wtedy, kiedy na czas urlopu pozbawiłem się wszystkich narzędzi, projektów, ograniczając interakcje z siecią do minimum – no co? Mama przecież musi wiedzieć, że żyję, więc zdjęcia na Instagram były obowiązkiem.

Przyznaję. Był pewien moment, kiedy patrzyłem na życie poprzez wystawiane przeze mnie faktury VAT. I nagle bum! Dotarłem do magicznego punktu. Zderzyły się dwa światy – moja codzienność z codziennością małego włoskiego miasteczka, w którym czas płynie spokojnie, nie liczy się to, jak wielkim i drogim autem jeździsz, czy chodzisz na fitness, odżywiasz się „ekologicznie”, itd. Ludzie (mieszkańcy jak i turyści) byli w pełni zrelaksowani. Praca. Wino. Obiad. Uśmiechy. Wszystko w dawce wystarczającej i dającej….szczęście.

Jakiś czas temu przeczytałem w jednym z tych mądrych artykułów w internecie, że jesteśmy desperacko napaleni na sens życia, że desperacko go poszukujemy: w pracy, w nowym aucie, gromadzonych przedmiotach, w relacjach z ludźmi w social media, w osobistym storytellingu, który często jest tylko bajką i nie ma nic wspólnego z rzeczywistością etc.

I wszystko jest w porządku, wszystko ma jakiś „sens” do momentu śmierci, w którym żadna z tych rzeczy sensu już nie ma albo, inaczej, w jednej chwili cały wcześniejszy sens traci. Ot tak. Pstryknięcie palcami. PSTRYK i się zaczyna:

Nie chcę nowego auta – chcę żyć.

Mam gdzieś ilość wysłanych tweetów i liczbę obserwujących – chcę żyć.

Praca i zmarnowane noce poświęcone na projekt? Nie chcę tego – chcę żyć.

Pieniądze? Oddam wszystkie – chcę żyć.

Problemem moim (i pewnie nie jestem w tym osamotniony) jest to, że zacząłem martwić się rzeczami, które tak naprawdę nie mają znaczenia. Jak to? Przecież np. praca ma znaczenie, praca daje pieniądze, satysfakcję, nobilituje. To prawda, ale zastanów się. Czy te nadgodziny, często gigantyczny stres, trzy godziny snu, praca nawet po pracy – czy to było warte takiego poświęcenia i np. utraty zdrowia, ukochanych osób, etc.?

Wróćmy na chwilę do Włoch i do jednego poranka (przepraszam, że Cię tam zabieram, zwłaszcza jesienią, która w Polsce raczej nie jest zbyt ciepła)… istniejąc jeszcze w gułagu spraw codziennych, zbudziłem się o świcie i, omotany smakiem spożywanego parę godzin wcześniej wina z Montepulciano, postanowiłem poszerzyć przyjemność z życia.

Nie, nie oświeciło mnie, bóg do mnie nie przyszedł, nie byłem też aż tak bardzo wstawiony. Po prostu zapragnąłem martwić się rzeczami, które mają znaczenie, które mają termin ważności, które są teraz w tym momencie najważniejsze. Postanowiłem pozwolić sobie na komfort nie odkładania przyjemności na nieokreśloną datę w przyszłości.

Z przerażeniem odkryłem również, że dzień może być tak bardzo długi, kiedy nie spędza się go przed komputerem. Oczywiście, nie odkryłem tym samym Ameryki, ale ten fakt uderzył we mnie ze zdwojoną siłą – pomimo, że nie uważałem siebie za osobę aż tak bardzo pochłoniętą przez sieć, o czym często tutaj pisałem.

Bezcelowa aktywność dnia codziennego, taka jak sprawdzanie każdego maila i sms’a, gdy tylko zawibruje telefon, niezależnie od pory dnia, nie tylko pozbawiała mnie czasu, ale również skutecznie rozpraszała. Czy naprawdę musiałem wyjechać aż do Włoch, żeby wyłączyć telefon i dokonać cudownego odkrycia? Zdruzgotany swoją postawą skarciłem swój umysł.

I te nieszczęsne aplikacje, które komunikują „Twoje życie będzie prostsze i efektywniejsze”, nikt jednak nie dodaje w opisie, że „nie będziesz się mógł od nich uwolnić, będziesz niewolnikiem powiadomień”.

Kończę, ponieważ Elvis, pies rasy Parson Russell Terrier, domaga się wyjścia, szturchając mnie łapą po nodze. Nie mogę mu przecież powiedzieć, że jego dyskomfort (pełny pęcherz) jest mniej ważny od całkowitego ukończenia tego wpisu. Idę. Do usłyszenia.