W soboty pozwalam sobie nie istnieć - Paweł Bielecki

W soboty pozwalam sobie nie istnieć

Zapiski 19 września 2016

Kiedyś postanowiłem, że w soboty będę nie istniał. W zupełności, tak, jak nie istnieć można ze wszystkimi ograniczeniami istnienia.

Cały dzień. Pół dnia. Leżę. Do kiedy chcę, do której chcę, choć czas przy sobocie nie ma aż tak wielkiego znaczenia. Istnieją jednak wyjątki dyktowane przez sufit. Ekscytacja zastępuje monotonię w momencie, kiedy przed oczami widzę inny sufit niż zazwyczaj, co raczej nie podoba się mojej partnerce, bo woli kiedy sufit zawsze widzę ten sam. Najlepiej ten sam, co ona.

Śniadanie, herbatka, kawusia; wolno, jak najwolniej. Spacer z psem; pozwalam się wyprowadzić. Jak pies chce stać, to stoimy, jak chce iść w chaszcze, to idziemy w chaszcze. W soboty pies chodzi tam gdzie chce, a ja chodzę za psem, gdzie chce.

Umówmy się. Nieistnienie moje jest krótko mówiąc pobieżne, bo istnieję przecież, ale staram się nie angażować za bardzo w ten cały proces lifestyle’u, tylko pozwalam toczyć się wszelkiemu życiu przed lub za siebie. A najlepiej obok mnie. I to tak, bym mógł się przyjrzeć temu, do czego wrócę za parę godzin.

Internet? Internetu unikam jak ognia. Internet w soboty mnie parzy; nie działa żaden z filtrów nałożonych na ludzkość, więc wolę zatopić się w książce lub kinie, choć z tego ostatniego mogę wyjść po 20 minutach od rozpoczęcia seansu, jeśli nie spodoba mi się grono współoglądających. Na pewno spotkaliście kiedyś osobę, która śmiała się z czegoś w najmniej śmiesznych momentach lub obgadywała dosłownie każdą scenę – nie, dla takich ludzi nie mam przebaczenia. W soboty.

Pozostaje telefon. Z telefonem jest już taki problem, że trudno mi go wyłączyć. Raz wyłączyłem, to matka zrobiła raban na wszystkie numery jakie znała, bo nie odbierałem. W sensie nie wiedziałem, że odebrać muszę, bo przecież telefon był wyłączony, to i nie dzwonił. I po tym wszystkim świat do mnie z pretensjami – juz nie tylko od matki – że telefonu nie używam, jak bóg przykazał, tylko go wyłączam.

Sobota. Szósty dzień tygodnia jest moim aktem niełaski wobec całego minionego i przyszłego tygodnia, gdzie ograniczam moją codzienną aktywność do niezbędnego minimum. Dzień „zero”, w którym kalibruje się w stosunku do świata, ludzi i do rzeczywistości. Paradoks polega na tym, że im mniej istnieję w sobocie, tym bardziej istnieję w świecie i ze światem od którego przecież tak bardzo chcę się na moment odłączyć.