Odpaliłem Maca. Gdyby w moim świecie istniał bóg, dziękowałbym mu za dyski SSD – bo tak szybko, tak sprawnie. System mówi mi „dzień dobry” wyświetlając moją ulubioną tapetę. Skanuje oczami piksele. Wyświetlacz Retina jest taki wyraźny. Kupiłem go dla siebie i dla Ciebie, by móc choć trochę nagiąć rzeczywistość i średniej jakości obrazek przybliżyć o te parę punktów procentowych, by widzieć Cię lepiej, widzieć Cię wyraźniej.
Siedzę tak przed kompem. Przeglądam. Jestem wścibski jak Macierewicz, jestem swoim własnym IPNem, prowadzę jednoosobową jednostkę CBŚ oraz MSWiA. Przeglądam. Widzę Ciebie uśmiechniętą na tle jakiejś rzeki, widzę, co jadłaś. Klikam „lubię to”, przecież też lubię jajecznicę na bekonie.
Z wyobrażeń Ciebie, spożywającej śniadanie, wybudza mnie powiadomienie na telefonie. Przejeżdżam palcem po delikatnie mocnym szkle Gorilla Glass. Parę chwil i już wiem, gdzie jesteś. Jesteś bliżej niż dalej, jesteś w tej knajpce, do której chodzisz zawsze dwa razy w tygodniu mniej więcej w tych samych godzinach.
Nie lubię tego sklepu, w którym aktualnie oddychasz powietrzem wypełnionym zapachem gotowanych warzyw. Kiepsko dbają o klienta. O klientkę. O Ciebie. Przecież to Ty jesteś tam pieprzonym majorem, a to do czegoś zobowiązuje, prawda? Nie każdy przecież może. Być. Majorem. Takie burmistrzowanie – no przecież jest to życiowo ważne, to stanowisko! Ja tu rządzę, ja tu bywam – krzyczy Twój uśmiechnięty avatar.
Nie lubię tego sklepu. Kiepsko dba o klienta. O Ciebie. Powtórzyłem to, co napisałem, bo martwię się podwójnie. Martwię się kursywą, podkreśleniem i pogrubieniem <strong></strong>.
Nie jestem nieśmiały. Swoją nieśmiałość sprzedałem dostawcy łącza, który przyszedł zamontować Internet w moim domu, który przyszedł po moją nieśmiałość. Ta chwila. Podwójne klik-klik i już czułem się, nie jak surykatka, ale jak lew oznaczający uryną kolejne skrawki internetowej sawanny.
Każdy lew ma swoją lwicę. Znalazłem Ciebie. Naszą znajomość zaczęliśmy od niewinnych lajków oraz niby nic nie znaczących komentarzy. Swoje słowa lubiliśmy nawzajem, mimo iż nie kierowaliśmy ich bezpośrednio do siebie. Poznaliśmy się na wallu Kuby, pamiętasz?
Porównałem mój FacebookID z Twoim. Ku mojemu zaskoczeniu był bardzo podobny #takipodobny. Notuję w pamięci cyfry związane z Tobą. To ostatnia rzecz, o której chciałbym pamiętać przed śmiercią.
Jesteśmy sobie pisani w kodzie HTML5. Budujmy razem swój wspólny CMS.
Mam siedemdziesiąt osiem skrzynek mailowych. Już z pięćdziesięciu zadałem Ci pytanie na Asku. Wiem o Tobie wiele. Gdybym mógł wybrać, które pliki cookies przetrzymywać na komputerze, byłyby to te, od Ciebie.
Wiesz.
Nazywam foldery Twoim imieniem. Mam Cię na tapecie swojej świadomości. Ugrzązłem w Tobie, a ze mną ugrzęzły terabity westchnień. Jestem Twoją łapką w górze. Trzymam Cię na dysku, w sercu i w chmurze. Mam do Ciebie nieustanny dostęp. Udostępniam Cię sobie. Mieszkasz kilometry od mojego rozgrzanego modemu, ale wiem, że czujesz moją obecność.
Nasza miłość płynie światłowodem. Światłowodem miłości. Lubię sobie wyobrażać, że zmienia on wtedy kolor. Na czerwień. Tę rozgrzaną. Istniejemy w przestrzeni niepojętej dla moich znajomych, ale przecież… oni gówno wiedzą o prawdziwej miłości.
Dzisiaj dostałem od Ciebie zaproszenie do snapchata. Nasza miłość się rozwija.